Znane są te słowa Ernesta Hemingwaya, że trzeba napisać jedno prawdziwe zdanie, a dalej już pisanie jakoś poleci. Od jakiegoś roku czy dwóch czytam tego autora na przemian z Georgem R. R. Martinem i chyba potrzebuję przerwy. A na pewno urozmaicenia. Wypożyczyłam z biblioteki Mieć i nie mieć i nie mogę! To jest okropne. Niby widać w tym Hemingwaya na wskroś (jest Kuba, jest łowienie ryb, jest jakiś pisarz i wszyscy piją łącznie z kobietami) ale jak dla mnie to jest Hemingway w kiepskiej kondycji. Nic mi się tu nie podoba i tylko chcę to skończyć, sęk w tym, że nie mogę, bo czytanie ciężko mi idzie. Nawet już przedłużyłam status wypożyczenia, żeby zyskać czas na uporanie się z tą książką.
Doszłam dzisiaj do strony 171 (z 234) i w końcu odnalazłam Ernesta, który mnie zachwyca. Autora, który rozwala prostotą opisów i bezpośredniością języka. Takie niby nic, ale to jest to najprawdziwsze coś!
"Zostawił rewolwer i poszedł piechotą. Księżyc wypłynął już na niebo i sylwety drzew były czarne w jego blasku. Minął grupę drewnianych domów o ciasnych podwórkach i nieszczelnych okiennicach, spoza których przedostawało się światło; szedł przez niebrukowane wąskie uliczki między dwoma rzędami domów; przez dzielnicę Conchów, gdzie wszystko było nakrochmalone, starannie ukryte za zasłoną okiennic - cnota, niepowodzenie, odwaga i zapiekła gorycz, niedożywienie, krzywda, prawość, krzyżowanie się ras i pociecha znajdowana w religii; minął skupienie jaskrawo oświetlonych kubańskich bolito o zawsze otwartych drzwiach, rudery, które poza nazwami nie miały w sobie nic romantycznego: "Różowy Dom", "Chicha"; przeszedł obok kościoła z prasowanego żwiru, o wieżach trójkątnych, spiczastych i brzydkich w blasku księżyca; obok rozległego ogrodu i długiego masywu budynków klasztornych pokrytych czarną kopułą, pięknych w blasku księżyca; minął stację benzynową i jarzący się bar, gdzie sprzedawano kanapki, przeszedł obok nie zabudowanego placu, na którym urządzono miniaturowy teren do gry w golfa; przeszedł przez jasno oświetloną główną ulicę mijając po drodze trzy drogerie, jeden sklep z instrumentami muzycznymi, trzy sklepiki żydowskie, trzy sale bilardowe, dwa zakłady fryzjerskie, pięć piwiarni, trzy lodziarnie, pięć trzeciorzędnych i jedną pierwszorzędną restaurację, dwa kioski z gazetami, cztery sklepy ze starzyzną (w jednym z nich wyrabiano klucze), zakład fotograficzny, budynek biurowy z czterema gabinetami dentystycznymi na wyższych piętrach, duży dom towarowy, na rogu hotel i naprzeciwko postój taksówek; a po drugiej stronie, za hotelem, na uliczce prowadzącej do dzielnicy portowej, minął duży, biały, drewniany dom jaskrawo oświetlony; gromadka dziewcząt stała w drzwiach, grała głośno pianola, marynarz siedział na środku chodnika; potem szedł dalej boczną ulicą, za gmachem sądu z czerwonej cegły, pod oświetloną tarczą zegara wskazującego pół do jedenastej, dalej pod białymi murami więzienia połyskującymi w blasku księżyca, aż wreszcie znalazł się przed ukrytym w zieleni wejściem do "Kwitnących Bzów", w uliczce zatarasowanej samochodami.
Bar jarzył się od świateł i był pełen ludzi. Pokój do gry też był zatłoczony, koło rulety wirowało, maleńka kulka stukała o metalowe przegrody w misie, koło obracało się coraz wolniej, kulka wirowała z łoskotem, potem podskakiwała brzękliwie, wreszcie nieruchomiała i wtedy słychać było już tylko szmer obracającego się koła i brzęk sztonów. Właściciel stał za bufetem, obok niego dwaj barmani. Powiedział: - Witamy, witamy. Pan Gordon. Co mam nalać?
- Sam nie wiem - odparł Ryszard Gordon.
- Kiepsko pan wygląda. Co się stało? Źle się pan czuje?
- Źle.
- Podam panu coś ekstra klasa. Postawi pana na nogi. Pił pan już kiedyś hiszpański absynt, ojen?
- Niech pan da - powiedział Ryszard Gordon.
- Po jednym ojenie poczuje się pan jak nowonarodzony. Zróbcie dla pana Gordona ojen specjalny.
Ryszard Gordon wypił przy bufecie trzy ojeny specjalne, ale nie było mu lepiej; mętny, słodkawy, lukrecjowaty w smaku płyn nie poprawił mu samopoczucia.
- Proszę mi dać coś innego - zwrócił się do barmana.
- Niemożliwe. Nie smakuje panu ojen spacjalny? - spytał gospodarz. - Nie czuje się pan lepiej?
- Nie.
- Po ojenie radzę ostrożnie z piciem.
- Niech mi pan da whisky bez wody.
Whisky rozgrzało mu język i krtań, ale nie zmieniło biegu myśli i nagle, spojrzawszy na swoje odbicie w lustrze za bufetem, Ryszard Gordon zrozumiał, że odtąd, od dzisiaj, alkohol już nigdy nie przyniesie mu ulgi. To, co jest w nim teraz, będzie w nim zawsze i nawet jeżeli upije się do nieprzytomności, po obudzeniu nadal w nim to będzie."
Hemingway E.,
Mieć i nie mieć, Czytelnik 1958, s. 171-173.