Ponieważ od jakiegoś czasu zajmuję się totalnie bezsensownym syfem, który nic nie wnosi w moje życie ani jak sądzę w niczyje inne, bo nadrzędnym celem mojej pracy jest aby szycha z wielkiej korporacji mogła się pochwalić wynikami komuś, kto stoi wyżej a ten z kolei komuś, kto stoi jeszcze wyżej i wszystko w gruncie rzeczy jest jednym wielkim włazidupstwem, to moje myśli na ten temat nie są kulturalne. Zaledwie 1% (prawie charytatywny) moich zajęć stanowi moja ulubiona czynność, czyli tłumaczenia. Nigdy nie wykonuję ich z należytą pieczołowitością, do której przywykłam do tej pory, ale mimo to doczekałam już dnia, w którym Wielki Niebieski bóg pochwalił moją tłumaczeniową produkcję. Był to przejaw chwilowej łaskawości. Od kilku dni jest jednak bardzo upierdliwie i nosi mnie niemiłosiernie - strasznie chce mi się kląć (i oczywiście robię to namiętnie w myślach, a trochę mniej dobitnie pod nosem jak już nikt nie słyszy). Dzisiaj też jest taki dzień, dlatego serwuję stek bluzgów, w dwóch językach, z książki mojego ulubionego rodzimego pisarza określanego mianem "pierwszej szabli polskiej literatury".
Dydyński przyuważył moskiewskiego wartownika. Opuścił kurek na kółko, złożył się do strzału i wypalił. Grzmot rozdarł ciszę nocną. W świetle księżyca zajaśniała chmura oparów. Pan stolnikowic spudłował szpetnie - o czym przekonał się, gdy już po chwili nadeszła odpowiedź z drugiej strony. Nie była to jednak kula z hakownicy, ale argumenty znacznie cięższego kalibru.
- Ty, pizdiuk! – rozdarł się gdzieś wysoko niewidoczny Moskal, jeden ze strzelców, który znany był z tego, że używał niewyparzonej gęby o wiele skuteczniej od arkebuza. – A chuj tebe w żopu w mesto ukropu! Po samyje jajca!
- A pokaż się, z kurwy synu! – zagrzmiał w odpowiedzi Przybyłowski. – Wyłaź zza wałów, francowaty matkojebco. Zaraz strącę ci ze łba Czapkę Monomacha. I zrobię w czerepie szparę tak wielką jak piczka w carskiej rzyci!
- Ty chyba na umy s’ pizdoj pomieniałsja! U tebe żopa w mesto głowy! My was na zautre spraszywajem na rozgowor!
Przybyłowski przyłożył arkebuz do ramienia i nacisnął spust. Sprężyna obróciła kółko, sypnęło iskrami. Wystrzał przeorał nocne niebo.
Odpowiedź nadeszła niespodziewanie szybko. Na wałach rozbrzmiały dwa suche trzaski. Jedna kula przemknęła gdzieś w górze, druga zrykoszetowała od zamarzniętego szańca, kilka łokci od szlacheckiego nosa pana Przybyłowskiego.
- Ty, Lach! Bliadun w żopou jebanyj. Pizdiuk małosolnyj. Ty słyszysz? Jebu twoju mat’ lackuju. U niejo wjuga w pizdie.
- Psi synu końskim Kusiem między oczy chędożony! – Dydyński ciął słowem jak żelazem, bo Moskale byli zbyt daleko, aby mógł dosięgnąć ich szablą. – Bękarcie francowatej przechodki! Synu kobylej mineciary, gamratki, pohańskim godmiszem na drugi bok wyjebanej! Wychodź na szable! Jeden na jednego!
- Ty szto, zołotoj pizdy kołpaczek. Ty syn bladiugi, dumajesz, szto my duraki, pizdo zabripannaja? Prichodi posmotri w moju żopu!
- A cmoknijże mnie w sam koniec kutasa!
- Lach, chuj da pizda z odnowo gniezda!
Tym razem po polskiej stronie przemówiło działo, skutecznie głusząc dalszą część moskiewskiej oracji. Kiedy dym opadł i wróciło światło księżyca, pan stolnikowi zadumał się.
- Ciekawym okrutnie – rzekł, wsypując proch do lufy bandoletu – cóż znaczą one moskiewskie słowa: chuj i pizda?
- Pewnie tyczą się naszych matek i ojców – mruknął Przybyłowski, także zajęty arkebuzem – tudzież ich sposobu prowadzenia się lub niechlubnej sodomii z chłopami.
-Durnyj durnomu pchaju w sraku sołomu! – rozległo się zupełnie blisko.
Zza szańca wynurzył się chudy jak pogrzebacz Kozak w kożuchu i wilczej kapuzie, z wąsami jak dwa błyszczące ogony. Z moskiewskich wałów strzelano, ale on robił sobie z tego tyle co z krakania wron.
- Ataman Gierasim Ewangelik – mruknął Dydyński. Cóż was tu sprowadza mości pułkowniku?
- Obchodzę posterunki. I jak wasze moście usłyszałem, to sobie pomyślałem – pomogę Lachom zrozumieć Moskali. W końcu my bliżej Kremla niż Zawiśle.
- To gadaj, co to po polsku: chuj, pizda i żopa?
- Chuj, proszę waszmości – Kozak mówił z takim namaszczeniem jak pop wyjmujący prosforę w czasie mszy świętej – tłumaczy się po polsku kuś albo, z przeproszeniem, kutas.
- A pizda?
- Kiep albo picza niewieścia – wytłumaczył Ewangelik, będący z racji pochodzenia swoistą sublimacją kultury szlacheckiej i moskiewskiej.
- Ha, ciekawe. – Przybyłowski przymierzył się do strzału. – A żopa? Czy to aby nie carska małżonka?
- Dziura w dupie, za pozwoleniem waszej mości.
- Dziura… Zaiste dziwna ta moskiewska mowa. To spróbujmy po ichniemu.
- Ty tam, dupodajcu, sodomito sfrancuziały! Pokaż się po kawalersku! Słyszysz, chuju w żopu chędożony?
- Słuszajus’, z kurwy synu! Taka twoja mać! – padła prosta i zrozumiała odpowiedź po polsku, choć z moskiewskim zaśpiewem.
A Przybyłowski i Dydyński spojrzeli po sobie zaskoczeni.
- Chyba też mają tłumacza – rzekł stolnikowi.
Komuda J., Samozwaniec Tom II, Fabryka Słów, Lublin 2010, s. 134-137.
o matko, ale się uśmiałam :) prawdziwa perełka, rarytas, biały kruk i w ogóle :))) już jak mi to czytałaś kiedyś to nie myślałam, że nie zniese ;P
OdpowiedzUsuńBłąd logiczny: "Ponieważ od jakiegoś czasu zajmuję się totalnie bezsensownym syfem, który nic nie wnosi w moje życie ani jak sądzę w niczyje inne [...]"
OdpowiedzUsuńNo właśnie wnosi, wnosi wiele (złego rzecz jasna), jak łatwo tutaj zauważyć. Pesymizm często kołata do twych drzwi?
A więc nie wnosi wiele dobrego.
OdpowiedzUsuńNie kołata, on jest już w środku :]