Miałam tę notkę opublikować jeszcze w adwencie, ale tuż przed końcem roku też się nada. Skończyłam właśnie czytać książkę, którą sprezentował mi mój luby. Miałam dostać coś, co sama zamówiłam, ale się nie udało. Zamiast książki opartej na telewizyjnym serialu, dostałam zatem pierwsze dwie części jego ulubionej serii. I nie żałuję! Nie wiedziałam czego się spodziewać po tej lekturze, bo to ponoć amerykańska klasyka fantasy, ale podeszłam do tematu bez uprzedzeń i o dziwo zachwyciłam się już na samym początku! Mimo, że autor powieści fanom tego gatunku może być znany w kraju nad Wisłą, to ów cykl nigdy nie został przetłumaczony na język polski (i tutaj już upatrzyłam sobie własną misję ;D). Pierwsza część opowiada o mężczyźnie, takim trochę nieudaczniku życiowym, acz dobrym facecie, który gdy już miał popełnić samobójstwo zabił... Śmierć. No trochę śmiesznie. W tej chwili zjawia się również Przeznaczenie. Tłumaczy mu, że to taka sama robota jak każda inna i teraz on musi przejąć tę fuchę. Inne urzędy zwane Wcieleniami to: Czas, Wojna i Natura. Śmierć mieszka w Czyśćcu, a jej zadaniem jest zabierać dusze tych ludzi, którzy mają konto dobrych i złych uczynków 50/50. Cała reszta idzie prosto do Nieba lub Piekła bez osobistej pomocy Śmierci. Wcielenia, pełniąc swoje urzędy, nie podlegają prawom rządzącym śmiertelnikami. Poza tym są jeszcze oczywiście Bóg i Szatan, a wszystko dzieje się w świecie przyszłości (według autora nadal jest to XX w. hmmmm) w którym współistnieją wysoko rozwinięte Nauka i Magia. Moim ulubionym elementem fantastycznym w powieści są latające dywany.
A teraz do rzeczy. Dlaczego ta książka jest naprawdę dobra? Bo ma mocne przesłanie. I mimo że nie jest teologicznie poprawna, to sposób w jaki poruszone są w tej powieści kwestie dobra i zła, życia i śmierci, bólu i szczęścia zmusza do myślenia. Czyta się to przyjemnie, nie jest to ciężka lektura, można się i uśmiać i zachwycić, a przekaz, który niesie nie traci na wartości. I morał jest najlepszy z możliwych, a mianowicie sprowadza się do amor vincit omnia.
Fragment, który wybrałam do cytatu znajduje się na początku książki i w dużym stopniu przykuł moją uwagę, ponieważ jakoś tak zahacza o kwestie poruszane w mojej tudzież Madzi pracy magisterskiej ;-)
It was, of course, a work of Satan, who campaigned perpetually and often halfway successfully to make Hell seem better than Earth.
Sure enough, the thought brought the reality: a Satanic roadsign series, each sign staked to a small, stationary cloud: SEE THIS OUTFIT? DON'T YOU SCOFF! YOU KNOW WHERE SHE TAKES IT OFF! What followed was a life-sized billboard painting of a trully statuesque young woman in the process of disrobing. In the corner were two little red devil trademark figures, Dee & Dee, male and female, complete with cute miniature pitchforks. The male was peeking up under the model's skirt and remarking in a small print, "You can't touch that in Heaven!" Then came the final sign, the signature, HELLFIRE, written in lifelike flames.
Zane shook his head. Satan had the most proficient publicity department extant, but only a fool would believe that advertising. Anyone who went to Hell would feel the flames for real, and the devils and pitchforks would not be cute. Yet the media campaign was so persuasive, intense, and clever - and appealed so aptly to man's baser instincts - that it was hard to keep the true nature of Hell in mind.
Anthony P., On a Pale Horse, Ballantine Books, New York, 1983, p. 15.
:D Very well written Baby! I translated the Polish so I could read that also. I'm glad You enjoyed this. You are going to love the rest of this series!! Muah!! <3
OdpowiedzUsuńI'm enjoying Your entry again on "On a Pale Horse" again Sweety. Glad You liked it. Very impressive blog. ;)
OdpowiedzUsuńThanks for boosting my visits stats :D
OdpowiedzUsuń