czwartek, 17 lutego 2011

Ze śmiechem nie ma żartów

To jest historia o tym, że śmiech jest najlepszy na wszystko; To jest historia o wyższości własnej kolekcji książek na półkach nad bibliotekami; To jest historia o tym, że warto uczyć się obcych języków, warto podróżować i otwierać się na świat i ludzi; To wreszcie jest historia o tym, że trzeba śmiać się z samych siebie. A dzisiejszy cytat dedykuję Magdalenie & panu Jean-Philippe Hashold, mojemu tacie i jednemu anonimowi.

Mój tata bardzo nie lubi jak kupuję książki. Nie dlatego, żeby był jakimś ignorantem. Chyba wręcz przeciwnie. Zawsze bardzo dużo czytał i gdyby miał kupować te wszystkie książki, to poszedłby dawno z torbami. Uważa, że od tego są biblioteki, aby z nich brać książki, czytać i oddawać. Od dziecka nienawidzę bibliotek. Przymus przeczytania czegoś w z góry narzuconym czasie jest dla mnie nie do zniesienia. Sama organizacja biblioteki i jej atmosfera doprowadzają mnie do duszności i ataków paniki. Biblioteki nie są dla ludzi, są dla książek-prostytutek, które przeszły już przez tyle rąk, że straciły swój powab, a i tak można z nimi zrobić tylko to, na co pozwala umowa. Co innego księgarnia, gdzie panuje przyjemna atmosfera rozmiłowania w słowie pisanym na papierze. Wybieram tyle książek, ile chcę, płacę i są moje. Czytając zaznaczam świetne fragmenty, podkreślam je, przyczepiam karteczki, dopisuję komentarze, tłumaczę słówka. A więc sprzeczamy się o to kupowanie książek, ale ostatecznie zawsze wygrywam, bo od czasu do czasu nadchodzi chwila pt. "Dałabyś mi coś do poczytania?" - i tu go mam!

Kiedyś dałam lekką, wakacyjną książkę, żeby miał co czytać na urlopie na Mazurach. Nie lubię głupiej, lekkiej literatury, ale raz na rok nachodzi mnie na nią ochota. Pewnego wakacyjnego razu znalazłam coś takiego w Empiku. Książka o "urokach życia w Bretanii" napisana przez Amerykanina, którego pisarski dorobek to opowiadania drukowane w "The Sun" (no błaaagaaam), była relatywnie droga, ale zostałam namówiona, żebym zaryzykowała i... nie pożałowałam. Do tego stopnia ryczałam ze śmiechu, że nękałam każdego, kto się napatoczył czytając wybrane fragmenty. Co najlepsze, większość osób też się śmiała.

Wczoraj oglądałam sobie w najlepsze kolejne odcinki następnego serialu komediowego, który trafił w moje gusta, gdy wszedł Tata i pokazując wspomnianą książkę powiedział: "Fajne to jest". Albo jakoś tak.

Trzech facetów stoi przed blaszanym busikiem, który w Stanach byłby idealny na rodzinne wycieczki, ale we Francji jest gigantyczną rotisserie z dwunastoma kurczakami i stukilogramowym prosięciem, obracającym się na rożnie, jakby leżały na plaży na Florydzie i chciały sobie równo opalić boczki. (…) Nie chcę żadnego z obracających się kurcząt, gdyż największa w Europie firma przerabiająca drób, Doux, znajduje się w sąsiednim miasteczku i słyszałem, a także wywąchałem, co robią tym biednym ptaszkom. Chcę znaleźć kurczaka hodowanego na wolności (…). Chodzę tu i tam, ćwicząc to, co powinienem powiedzieć, szukam kogoś, kto jest sam, żeby inni mnie nie słyszeli, kogoś, kto wygląda sympatycznie, wtedy nie wyjdę na większego głupka niż faktycznie  jestem (…) To omen, znak od boga zakupów. Szybko ruszam w jego stronę, zanim na horyzoncie pojawi się ktoś jeszcze – pewnie myśli, że desperacko pragnę kurcząt – i mówię najgrzeczniejszym i pewnym siebie głosem:
- Monsieur, avez-vous une poulet a beaucoup de promenade? [Ma pan kurczaka, która dużo spacerować ?]
Nawet nie mrugnie okiem.
- Oui – odpowiada, otwiera tył samochodu i wyjmuje trzy ptaki: - Czarny, biały czy czerwony?
- Qu’est-ce que c’est, le difference?
Dobrze, że spytałem « jaka być różnica », gdyż Monsieur ma mi do powiedzenia mnóstwo rzeczy o tych ptakach. Niestety nic nie rozumiem, ale gram swoją rolę, wtrącając oui, ah i bonne. Dziesięć minut później, wcale nie skończywszy tyrady ani się nie poddawszy, wyciąga le rouge , obraca na wszystkie strony, rozkłada nogi i odkłada (…) Zaglądam ptakom między uda, sam nie wiem po co (…)
- Bonne – mówię – Bien. C’est joli. [Dobra. Dobrze. To ładnie]
(…)
W następnym tygodniu jadę na targ sam. Udało mi się kupić świeży makaron od pani sprzedającej masło, jajka i ser (…). Ośmielony chcę jeszcze kupić listek bobkowy do sosu. Wiem jak wyglądają listki bobkowe i jak pachną, więc pewnie podchodzę do handlarki przyprawami, ziołami i korzeniami.
- Bonjour – mówię.
- Bonjour – odpowiada. I to by było na tyle.
Idę na lewo, na prawo, tam i z powrotem, i tak kilka razy. Widzę kminek, curry, paprykę, cynamon, gałkę muszkatołową, estragon, biały, czerwony i czarny pieprz, kokosy, musztardę, kardamon, oregano, majeranek, rozmaryn, pietruszkę, szałwię, tymianek, pikle, suszone papryczki, oliwki, bakłażany – wszystko, z wyjątkiem listków bobkowych. Czy to możliwe? Może tutejsze listki bobkowe wyglądają inaczej? Odchodzę i wracam przekonany, że ich nie zauważyłem, co mi się często zdarza we Francji. Przy trzecim okrążeniu pani pyta:
- Monsieur?
To zawsze oznacza początek kłopotów.
Wiem, czego chce, ale nie wiem, jak to powiedzieć. Byłem tak pewny, że znajdę, że nie zadałem sobie trudu, by poszukać w słowniku. Próbuję:
- Avez-vous le listek bobkowy?
Blednie.
- Li-stek bob-ko-wy.
Wygląda na zmieszaną. Widzę, że zaraz wpadnie w panikę.
- Li-stek bob-ko-wy. – Z jakiegoś powodu jestem pewien, że po francusku brzmi to tak samo i muszę tylko powiedzieć powoli i z dobrym akcentem. Zniżam więc głos i powtarzam: - Listek bobkowy.
- Moment – mówi i robi coś, czego nigdy nie widziałem w wykonaniu sprzedawcy. Opuszcza stoisko i idzie do faceta obok, sprzedającego kapelusze, mówi mu coś, wskazując na mnie, i zniżając głos dodaje: - Listek bobkowy.
- Quoi? – pyta on.
- Listek bobkowy – powtarza ona.
- Listek bobkowy?
Teraz obydwoje to powtarzają, spoglądając na mnie.
- Qu’est-ce que c’est listek bobkowy?
Pani wraca, kręci głową, przykro jej, że straciła klienta, nie wie, czego chciałem, może upadku Francji, któż może wiedzieć ?
- Merci – mówię i odchodzę, nie chcąc wprawiać jej w większą konsternację.
Kilka minut później jestem z powrotem. (…)
- Madame.
- Oui…? – Brzmi to jak pytanie.
Wyciągam makaron z torby. Ona patrzy na mnie, jakbym wyciągnął królika z kapelusza.
- Le pâte – mówię i podnoszę makaron, żeby wiedziała, że to nie o cieście mowa, le pâte.
- Oui…?
- Le espice pour la sauce de pâtes. [próbuje powiedzieć : przyprawa do sosu do makaronu]
Patrzy na mnie bez słowa. Na szczęście to Bretania. Jest zbyt uprzejma, żeby mnie znienawidzić.
- Madame – próbuję na nowo zwrócić jej uwagę, jej oczy robią się wielkie jak spodki i blednie. – Le sauce to mate pour le pâtes, oui…[sos pomidor do makaronu, tak…]
- Oui.
- C’est necessaire le espice specialement pour la sauce. [potrzebny ziele spcjalnie do sos]
Nic nie mówi.
- Listek bobkowy – powtarzam. – Listek bobkowy.
Ona pokazuje tymianek, majeranek, rozmaryn, kolendrę, paprykę – wszystko, co wpada jej do głowy, próbując mi pomóc albo się mnie pozbyć.
- Merci – rzucam, odchodząc pokonany, zostawiając ją i faceta od kapeluszy mamroczących „listek bobkowy”. Jestem tak wstrząśnięty, że kupuję opakowanie miodowego mydła u pani od miodu i zostawiam je na straganie.
(…) Wracam do Chez Sally i sprawdzam, jak jest listek bobkowy. Laurier. Nic dziwnego, że pani od przypraw i facet od kapeluszy nic nie pojmowali.
Madame P. [gospodyni u której wynajmował] stuka do drzwi. Szykuję herbatę i szczegółowo opowiadam o listku bobkowym i laurier. Madame wybucha śmiechem, mam wrażenie, że śmieje się bardziej niż zazwyczaj, potem bierze mnie za rękę i prowadzi przed dom.
- Laurier – mówi, zrywając liść z drzewa i podsuwając mi pod nos. Nic dziwnego, że pani od przypraw nie sprzedaje listków bobkowych. Rosną dziko. W s z ę d z i e.

Greenside M., Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał), Świat Książki, Warszawa 2009, s. 52-57.


P.S. Listek bobkowy, czyli laurowy. Drzewo laurowe i jego urodziwe, pachnące liście znane są od starożytności. Ale jego przeznaczeniem nie było tylko wieńczenie głów zwycięzców. Częściej korzystano z jego wielu leczniczych właściwości.
                         
Roślina nazywa się Laurus Nobilis i pochodzi z obszaru Morza Śródziemnego. Jest długowieczna, bo żyje nawet 100 lat. W odpowiednim dla siebie, czyli ciepłym, klimacie jest rośliną wiecznie zieloną. Świeże listki mają piękny, ciemnozielony kolor, są skórzaste i błyszczące a krawędzie mają lekko pofałdowane.

piątek, 4 lutego 2011

que sera sera

"Niech będzie, co będzie;
Czas wszystko równo w swym unosi pędzie."


Shakespeare W., Makbet, Prószyński i S-ka, Warszawa 2003, s. 22 (w przekładzie Józefa Paszkowskiego).