wtorek, 30 listopada 2010

nihil novi

Z tego co mi wiadomo to uczucie jest powszechne wśród wszelkiej maści uczniów, a już zwłaszcza studentów na wylocie. Natomiast nie miałam pojęcia, że jest to zjawisko doskonale znane we wszechświecie, właściwe naturze ludzkiej tak samo jako poczucie głodu czy pragnienia. Mówię o przemożnej niechęci do zabrania się do jakiejś ważnej sprawy; o odpychającej odrazie (czasem wręcz paraliżującej) do istotnego przedsięwzięcia, która rośnie proporcjonalnie do czasu z jakim ta sprawa zbliża się w czasie. Odkładamy więc to, co nas mierzi obiecując sobie, że nie będziemy tego odkładać w nieskończoność, bo wystarczy odczekać niesprzyjający moment a lepsza chwila dla finalizacji tej rzeczy sama nadejdzie. Znamy to, prawda?
Otóż znał to też amerykański ziomek, miłośnik makabry, Edgar Allan Poe. Całkiem nowe wydanie w klasycznym przekładzie, jedna z najobszerniejszych polskich edycji uwiodła mnie niesamowitą okładką, i mimo że cegła ma 800 stron i jest bardzo nieporęczna, to jednak chętnie dociążam sobie nią torebkę. Cytat opisujący fascynujące mnie zjawisko pochodzi z opowiadania Bies przewrotności.

(...) istnieje jakaś wrodzona i pierwotna pobudka czynów ludzkich, pewna paradoksalna właściwość, którą w niedostatku innego, znamienniejszego określenia, nazwalibyśmy p r z e w r o t n o ś c i ą. W tym znaczeniu, jak ją pojmuję, jest ona czynnikiem bezprzyczynowym, motywem nieumotywowanym. Pod jej bodźcem działamy bez określonego powodu lub gdyby to zdawało się sprzecznością w pojęciach, można by twierdzenie to zmienić w ten sposób, iż pod jej bodźcem działamy dla powodów, dla których działać n i e należy. W teorii jest to zasada najzupełniej nieuzasadniona, lecz w praktyce nie masz nad nią zasadniejszej. Dla pewnych umysłów w pewnych okolicznościach jest ona wprost nieodparta. Co do mnie, przyszłoby mi łacniej zwątpić o własnym istnieniu niż o tym, że przeświadczenie o zdrożności i niesłuszności jakiegoś czynu stanowi niejednokrotnie ową przemożną siłę, co zniewala nas - i zniewala wyłącznie - do popełnienia tego czynu. (...) Zajrzyjmy w głąb własnego serca, a znajdziemy tam najlepszą odpowiedź na powyższe wywody sofistyczne. Ktokolwiek bada rzetelnie i przenika swoją duszę, ten nie będzie mógł zaprzeczyć bezwzględnej pierwotności omawianego popędu. Jest on w równej mierze znamienny, co niepojęty. (...) 
Czeka nas sprawa wymagająca niezwłocznego załatwienia. Wiemy, iż zwłoka byłaby zgubą. Najważniejsze zdarzenie w naszym życiu wzywa nas głosem gromu do natychmiastowego podrywu i działania. Ta myśl w nas się żarzy, trawi nas chęć rozpoczęcia tego dzieła, a przewidywanie chlubnych wyników rozpłomienia nam duszę. Trzeba koniecznie przystąpić doń dzisiaj, a jednak odkładamy je do jutra - i dlaczego? Nie ma odpowiedzi - jedyną dać może nasze przewrotne odczuwanie, jeśli posłużymy się słowem, którego znaczenie jest dla nas niepojęte. Nastaje jutro, a wraz z nim jeszcze trwożliwsza troska przynaglająca nas do obowiązku; jednakże równomiernie ze wzrostem tej troski wzmaga się również nienazwane i naprawdę okropne, gdyż niezgłębione, pragnienie zwłoki. Pragnienie to potężnieje, w miarę jak czas upływa. I oto nadarza się ostatnia sposobność, by przystąpić do czynu. Drżymy, targani wewnętrzną rozterką - tym zmaganiem się nieokreślonego z określonym, istoty rzeczy z cieniem.

Poe, E.A., Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze, Vesper, Poznań 2009, s. 69-71.

piątek, 26 listopada 2010

liryczny orgazm

Dzisiaj nie będzie o książkach. Dzisiaj będzie o słowach, które brzmiąc w uszach doprowadzają umysł do stanu euforii.
Dzień powszedni, pierwszy listopadowy śnieg i mrozek, godzina 8 minut kilkadziesiąt, warszawskie metro. Oparłam się o drzwi przechodnie wagonu. Rodacy jadący do pracy/szkoły/lub innej cholery, która zmusiła ich by wstać z łóżka. Patrzę. Sto tysięcy jednakowych miast. Słucham. Nie ma mnie tam. To ten dziwny, niepojęty stan, który jest nagłą ucztą zmysłów.
Te słowa. (patrz niżej)
Ten głos.
Ta muzyka. (zwłaszcza 4:25-5:00)

Przedostała się w parszywy czas
przez ulice zakażone bezradnością dni
przez korytarz betonowych spraw

pewność że my
mimo wszystkich nieprzespanych nocy
mimo prawdy porzuconej na rozstajach dróg
potrafimy w rzeczywisty sposób
znaleźć się już

W domu będzie ogień
a do domu proste drogi
wiodą słusznie moje stopy
nie zabraknie mi sił
czas poplątał kroki
jest łagodny i beztroski
ma zielone kocie oczy                                                   

tak samo jak ty

Nauczyłem się umierać w sobie
nauczyłem się ukrywać cały strach
nie do wiary że tak bardzo płonę
nie do wiary że rozumiem każdy znak


hZapomniałem że od kilku lat
wszyscy giną jakby nigdy ich nie miało być
w stu tysiącach jednakowych miast
giną jak psy
dobre niebo kiedy wszyscy śpią
pochlipuje modlitwami niestrudzonych ust
tylko błagam nie załamuj rąk
chroni nas Bóg

Ja mógłbym tyle słów utoczyć
krągłych i beztroskich
ze słonego ciasta zmierzchów
jeśli zechcesz je znać

wzrok przekroczył linię
horyzontu aby zginąć
a ty przy mnie śpisz i żyjesz
nieodległa w snach

Nauczyłem się umierać w sobie
nauczyłem się ukrywać cały strach
nie do wiary że tak bardzo płonę
nie do wiary że rozumiem każdy znak

To ja, ten sam
od tylu lat, sam
bo ciebie mi brak
ciebie mi brak
bo ciebie mi brak
ciebie mi brak
to ja, ten sam
od tylu lat, sam
czekam
                                                            


Kiedyś usłyszałam czyjąś opinię (piszę "czyjąś" nie dlatego, aby osoba pozostała anonimowa, ale dlatego, że autentycznie zupełnie nie pamiętam, kto to powiedział), że to jest przemetaforyzowane. Coś w tym jest, ale najwyraźniej moja dusza też jest przemetaforyzowana. I kocham ten czas o zielonych, kocich oczach w korytarzach betonowych spraw.

sobota, 20 listopada 2010

świat na opak

Czasami nic mi tak nie poprawia nastroju jak spojrzenie na świat na opak. Może i cynizm nie jest na dłuższą metę najlepszym nastawieniem do życia, ale zdaje się być w modzie, a dawkowany w odpowiednich ilościach zapewnia zdrowy dystans do rzeczywistości. A kto był mistrzem w odwracaniu kota ogonem? 
Oczywiście Oscar Wilde. W The Importance of Being Earnest (Bądźmy poważni na serio, co nie jest wcale takim głupim tłumaczeniem jak by się wydawało na pierwszy rzut oka) co drugie zdanie to sentencja godna oprawienia w złote ramki. Nie będę oczywiście przepisywać całego dramatu, raczej po prostu gorąco zachęcę do przeczytania (nawiasem mówiąc - jest krótki). Oto rozmowa z początku I Aktu między jednym z bohaterów (Algernon) a jego służącym (Lane):

ALGERNON: Good heavens! Is marriage so demoralising as that?
LANE: I believe it is a very pleasant state, sir. I have had very little experience of it myself up to the present. I have only been married once. That was in consequence of a misunderstanding between myself and a young person.
ALGERNON (Languidly): I don't know that I am much interested in your family life, Lane.
LANE: No, sir, it is not a very interesting subject. I never think of it myself.
ALGERNON: Very natural, I am sure. That will do Lane, thank you.
LANE: Thank you, sir. 
LANE goes out.
ALGERNON: Lane's views on marriage seem somewhat lax. Really, if the lower orders don't set us a good example, what on earth is the use of them? They seem, as a class, to have absolutely no sense of moral responsibility.

Wilde O., The Importance of Being Earnest, GEDDES & GROSSET, New Lanark, 2005, p. 180.

Trochę dalej następuje rozmowa przyjaciela Algernona, który przyjeżdża oświadczyć się jego kuzynce. Matka dziewczyny przepytuje absztyfikanta.

LADY BRACKNELL (Sitting down): You can take a seat, Mr Worthing. (Looks in her pocket for notebook and pencil.)
JACK: Thank you, Lady Bracknell, I prefer standing.
LADY BRACKNELL (Pencil and notebook in hand): I feel bound to tell you that you are not down on my list of eligible young men, although I have the same list as the dear Duchess of Bolton has. We work together, in fact. However, I am quite ready to enter your name, should your answers be what a really affectionate mother requires. Do you smoke?
JACK: Well, yes, I must admit I smoke.
LADY BRACKNELL: I am glad to hear it. A man should always have an occupation of some kind. There are far too many idle men in London as it is.

Wilde O., The Importance of Being Earnest, GEDDES & GROSSET, New Lanark, 2005, p. 181.

Na kolejnej stronie jest kapitalny dialog między Algernonem i Jackiem o skandalicznym zachowaniu przy stole pewnej kobiety, która na proszonych kolacjach zawsze flirtuje z własnym mężem - oburzające i odrażające! Nie śmiałam się tak od czasu przeczytania Ferdydurke i Tanga :)

niedziela, 14 listopada 2010

Słowo na niedzielę

Jako że mój blog traktuje o miłości do słowa, to z okazji niedzieli dzielę się Słowem, od którego wszystko się zaczęło. Nie jest to Ewangelia z dnia dzisiejszego. Po prostu chcę się podzielić najpiękniejszym według mnie fragmentem Pisma Świętego. Zamieszczam go w moich językach – ponieważ mam fazę na hiszpański, to w tym wydaniu brzmi to obecnie dla mojego ucha najpiękniej.

Na początku było Słowo,
a Słowo było u Boga,
i Bogiem było Słowo.
Ono było na początku u Boga.
Wszystko przez Nie się stało,
a bez niego nic się nie stało,
co się stało.
W Nim było życie,
a życie było światłością ludzi,
a światłość w ciemności świeci
i ciemność jej nie ogarnęła.                                                                 

Biblia Tysiąclecia, J 1, 1-5

In the beginning was the Word.
And the Word was with God
and the Word was God;
he was in the beginning with God.
All things were made through him
and without him nothing came to be.
Whatever has come to be, found life in him,
life which for humans was also light.
Light that shines in the dark:
light that darkness could not overcome.

Christian Community Bible, Catholic Pastoral Edition, John 1:1-5

Au commencement était le Verbe, et le Verbe était en Dieu, et le Verbe était Dieu.
Il était au commencement en Dieu.
Tout par lui a été fait, et sans lui n'a été fait rien de ce qui existe.
En lui était la vie, et la vie était la lumière des hommes,
Et la lumière luit dans les ténèbres, et les ténèbres ne l'ont point reçue.


En el principio era el Verbo, y el Verbo era con Dios, y el Verbo era Dios.
El era en el principio con Dios.
Todas las cosas fueron hechas por medio de él, y sin él no fue hecho nada de lo que ha sido hecho.
En él estaba la vida, y la vida era la luz de los hombres.
La luz resplandece en las tinieblas, y las tinieblas no la vencieron.

La Biblia en español, Jn 1, 1-5

środa, 10 listopada 2010

więź międzyludzka

Dzisiaj będzie dużo skojarzeń i odniesień, a więc jedna wielka INTERTEKSTUALNOŚĆ.

Ostatnio nie narzekam na nadmiar wolnego czasu i snu, co zresztą widać po mojej aktywności online (a jeśli inni tego nie widzą, to przynajmniej ja sama to odczuwam). W środkach komunikacji miejskiej (autobus + metro + autobus) najczęściej jest zbyt ciasno lub niewygodnie, żeby oddawać się lekturze, więc zazwyczaj tylko dumam nad losem i warunkami egzystencjalnymi klasy robotniczej, do której dołączyłam. Z tej okazji pojawiła się reguła (pasująca do praw Murphy'ego), że w te dni, w które świadomie rezygnuję z włożenia książki do torebki, przedziwnym zrządzeniem okoliczności zawsze trafiam na miejsce siedzące, które zapewnia komfort czytania. A skoro mowa już o wygodzie to jeszcze bardziej doceniłam rytuał czytania przed zaśnięciem, kiedy wszystko już dokończone, zamknięte, wyłączone, wyciszone, można odetchnąć i udać się na chwilę w intelektualną, rekreacyjną wycieczkę far far away. Aktualnie koło mojego łóżka leży  przecudowna książka, która kilka lat temu sama mnie znalazła  - zawsze chciałam o tym opowiedzieć, więc teraz jest okazja ;-) 
W wakacje po 1. roku studiów poleciałam na małą wysepkę Guernsey. Myślałam, że poprawię mój akcent, ale niestety praca w towarzystwie Polaków, Polaków, Łotyszy, Polaków, Portugalczyków i jeszcze raz Polaków nie nastręczała zbyt wielu okazji do mówienia po angielsku. Chodziłam więc jak najwięcej po miasteczku nosząc ze sobą mapę i Olivera Twista - rzecz jasna w oryginale. Kiedy skończyłam książkę, zaczęłam czytać wszystkie gazety i magazyny, które były w hotelu. W ten sposób trafiłam na rubrykę z recenzjami, w której znalazłam opis Katey: The Life and Loves of Dickens’s Artist Daughter. Któregoś dnia weszłam do księgarni. To właśnie wtedy znalazłam The Picture of Dorian Gray - dzieło, które mną zawładnęło. Podążając z nim do kasy wertowałam kolejne regały. Jedną z książek zachciało mi się zdjąć z wyższej półki, bo była duża, gruba i miała ładną okładkę. Dopiero jak ją zdjęłam zobaczyłam, że to właśnie Katey. Niestety kosztowała nie kilka a kilkadziesiąt funtów. Chciałam ją odłożyć na miejsce, ale nie sięgałam i nie mogłam jej wcisnąć w tę lukę. TO BYŁ ZNAK! Katey chciała należeć do mnie. Nie mogłam jej nie kupić i dzisiaj cieszę się, że cena mnie nie zniechęciła. 

W ostatnich tygodniach dużo rozmyślałam o Dickensie: o ubogich, ciężko tyrających postaciach, o których pisał i dostatnim życiu, jakie sam wiódł i jakie zapewnił rodzinie; o tym jak okropnie traktował żonę i o jego zdolnej córce, która zbyt pochopnie wyszła za mąż. Odległe to czasy, odległe osoby, a mimo to świat i ludzie mało się zmieniają. O trochę mniej odległych czasach i ludziach czytam natomiast w drodze do pracy/z pracy do pracy/z pracy do domu: Dziennik Anne Frank jest idealny do torebki i do autobusu. Powiem krótko: jest to coś diametralnie innego od całej literatury okresu II wojny światowej. Zdumiewające jest, że zapiski młodziutkiej Anne dają wgląd w codziennie, prozaiczne, a zarazem osobiste i intymne życie kilkorga żydowskich mieszkańców Amsterdamu ukrywających się przed Niemcami. Na kartach Dziennika nie szokuje ani okrucieństwo nazistów ani okropieństwa obozów koncentracyjnych; tutaj mamy koszmar życia w zamknięciu, izolacji od świata zewnętrznego, oglądania non-stop garstki tych samych osób i funkcjonowania w strachu przed odkryciem. Ci ludzie nie mogli kaszlnąć a co dopiero mówić o spontanicznym wybuchu śmiechu! Nie mogli spuszczać wody w toalecie po określonej godzinie, żeby nie hałasować. I wszyscy piekielnie działali sobie na nerwy. Książka nie ma szczególnych walorów językowych i ciężko znaleźć w niej coś ujmującego, ale dzisiaj to dostrzegłam:

Teraz idealny obraz rodziny osiąga punkt szczytowy. Ja chcę czytać lub uczyć się, Margot też, podobnie tata i mama. Tata (oczywiście z Dickensem i słownikiem) siedzi na brzegu zużytego skrzypiącego łóżka, na którym nie leżą nawet porządne materace.

Frank A., Dziennik, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 128.

Muszę przyznać, że przeczytanie tego było doświadczeniem prawie mistycznym. Nagle poczułam więź z tym człowiekiem, międzyludzką, ponadczasową więź z kimś, kto w innych czasach, w innym kraju, władając innym językiem i reprezentującym inną konfesję, zupełnie tak jak ja teraz czytał Dickensa zaglądając od czasu do czasu do słownika. Może i ołówkiem podkreślał słówka lub fragmenty, które mu się spodobały?

Chwała ludzkości!