piątek, 24 grudnia 2010

Wigilijna zaduma nad Słowem

Myśli kilka w ten wigilijny wieczór.
W zagonieniu i w zapracowaniu kupowałam w tym roku prezenty dzień przed Wigilią, a nawet jeszcze dzisiaj weszłam do sklepu. Nie ja jedna – ludzi w Empiku było tyle, że kolejka do kasy zakręcała dwa razy. Prawdę powiedziawszy tylko dlatego nic nie kupiłam (wyszłam z pustymi rękami i ciężkim sercem, bo przypadkiem znalazłam książkę, na podstawie której powstał jeden z moich ulubionych filmów – „Opętanie” z Gwyneth Paltrow i Aaronem Eckhartem o literaturoznawcach, którzy badając stare listy, odkrywają historię sekretnego romansu dwojga poetów epoki wiktoriańskiej; książkę dopisałam do Book Wishlist, która widnieje od wczoraj na samym dole bloga). Pojawiły mi się wtedy w głowie dwie myśli: pierwsza taka, że ta gonitwa za prezentami to jest chore szaleństwo, które mocno przesłania prawdziwą istotę Świąt; druga, że skoro Empik jest tak oblegany, to znaczy, że ludzie jednak książki kupują i czytają i za to chwała Panu! Takie widoki napawają mnie optymizmem wobec co i raz publikowanych sondaży wykazujących, że Polacy czytają jeden tytuł na rok, czego dowodem mógłby być najsławniejszy w naszym kraju mól książkowy. Z wieloma różnymi osobami zastanawiałam się nad tym fenomenem, bo skoro ja widzę czytających ludzi dosłownie wszędzie – nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach w komunikacji miejskiej – to skąd takie wyniki? (media kłamią!) Najbardziej przekonywującą mnie odpowiedzią było zdanie, że Warszawa po prostu nie jest reprezentatywna. Cóż, w każdym razie cieszę się, że mam czytających znajomych, bo gdyby nie czytali, to nie byliby moimi znajomymi J Wiem, że niektórzy mają mnie za okropną radykalistkę w materii książek, ale to tylko dlatego, że tak jest w istocie. Pragnę w tym miejscu oznajmić to, co większość i tak już wie: tylko czytelnicy Paulo Coelho liczą się w moim osądzie na równi z tymi, którzy nie czytają w ogóle. Amen.

Jest jeszcze ta pierwsza wspomniana przeze mnie kwestia, mianowicie komercji przesłaniającej prawdziwą istotę tego czasu. Pytanie tylko, co to za czas? Nie Gwiazdki, nie ferii, tylko Bożego Narodzenia. Syn Boży przychodzi na świat, rodzi się na ziemi: „Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas” (J 1, 14). Wystarczy moment refleksji i widzimy jak daleko odbiegliśmy od betlejemskiego żłóbka z tym grubym, jowialnym staruszkiem w czerwonym wdzianku. Nie zamierzam tutaj moralizować. Zachęcam jedynie do chwili zadumy, aby nie przegapić tego, co najpiękniejsze.
Na dzisiejszą okazję znalazłam cytat z kogoś, kto by się tutaj prędko nie pojawił, więc może to i dobrze, że się miejsce dla wieszcza znalazło.

Wierzysz, że się Bóg zrodził w betlejemskim żłobie,
lecz biada ci, jeżeli nie zrodził się w tobie.
— Adam Mickiewicz


Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia oraz wszelkich potrzebnych łask w Nowym Roku życzę 
Wam i samej sobie.


P.S. Czy ktoś znalazł pod choinką książkę? Pochwalić się tytułami! :)

środa, 22 grudnia 2010

Pozdrowienia z Warszawy

Zapowiedziany, drugi wpis dzisiejszego dnia jest prawdziwym kombosem: 
1) poniższy fragment został dzisiaj przytoczony na wiadomym portalu społecznościowym przez A.M., za co należą się jej wyrazy uszanowania; 
2) pochodzi w dzieła będącego warszawską epopeją - jaram się nim od chyba pięciu lat i wszem i wobec powtarzam, że każdy warszawiak (ludność napływową ujmijmy w nawias) ma obowiązek przeczytać tę pozycję; 
3) wpisuje się idealnie w aktualny krajobraz i tym samym zaspokaja zapotrzebowanie na literaturę odzwierciedlającą stan zastany. 

W żadnym z miast na świecie śnieg nie ma tak krańcowych humorów jak w Warszawie; nigdzie nie potrafi tak szybko i tak beznadziejnie zmienić się w brudne, dręczące błoto, ale też nigdzie nie pada z takim wdziękiem jak w tym mieście. Pada wtedy miękko i cicho, pokrywa świat cały puszystą bielą, mieniącą się w nocy granatowymi refleksami na dachach i skwerach, budzi tęsknoty za minionym dzieciństwem.

Tyrmand L., Zły, Prószyński i S-ka, Warszawa 2004, s. 47-48.

Tak było przedwczoraj, wczoraj i tak było dzisiaj - zachwyt na przemian ze wk***em. 




Czytajcie ludzie, czytajcie!


Podczas gdy jednych nadal namawiam, żeby tu zaglądali oraz zostawiali po sobie ślad, inni stali się już na tyle zagorzałymi czytelnikami mojego słiiit blogaska, że cisną mnie, abym zamieszczała kolejne posty - za co serdecznie dziękuję (wdzięczne dygnięcie w stronę Oberżysty). Efektem tej motywacji będą aż dwa wpisy dzisiejszego dnia. 
Dzięki dzisiejszemu monitoringowi prasy z dwóch ostatnich tygodni, trafiłam na relację z inauguracji Republiki Książki - koalicji na rzecz czytelnictwa i bibliotek, która ruszyła na początku bieżącego miesiąca. Przytaczam tekst manifestu z wyróżnionymi fragmentami, pod którymi podpisuję się obiema rękami (co prawda z bibliotekami od zawsze jestem na bakier, ale mam nadzieję, że kiedyś może jednak będę miała dzieci, którym będę mogła czytać do snu). Zachęcam do zapoznania się tą inicjatywą. Tym wpisem niniejszym rozpoczynam również rozwijanie bloga o sekcję linków odsyłających do różnych "książkowych akcji".

Manifest Republiki Książki
Przekonani, że troska o kondycję polskiej kultury
leży w sferze naszych obywatelskich powinności,
my, miłośnicy czytania, powołujemy do życia Republikę Książki.
Wierzymy, że czytanie jest źródłem naszej wolności i niezależnego myślenia.
Wierzymy, że czytanie stymuluje kreatywność i tworzy potencjał twórczy.
Wierzymy, że czytanie włącza do wspólnoty znaczeń,
budując i podtrzymując więzi w czasie i przestrzeni.
Jesteśmy przekonani, że czytanie pobudza wyobraźnię, pomaga odnaleźć się we
współczesnym, niejednoznacznym świecie, pozwala zrozumieć siebie i innych, uczy mądrze
decydować, uniknąć konfliktu, pokonać strach.
Wiemy, że nasze dzieci dzięki rozbudzonej dziś przyjemności czytania
będą mogły rozważniej i bardziej odpowiedzialnie kształtować swoją przyszłość,
a nas uchronią przed niezrozumieniem, gdy nasz świat przeminie.
My, wspólnota ludzi czytających, pragniemy uczynić wszystko
na rzecz promocji czytelnictwa.
Jesteśmy przekonani, że książka powinna być elementem obecnym w sferze publicznej, być
przedmiotem stałego zainteresowania mediów.
Pragniemy, aby polska szkoła kształtowała kompetentnych uczestników kultury,
a nie biernych konsumentów informacji i wrażeń.
Republika Książki jest społecznością ludzi równych. Nie istnieje w niej żadna hierarchia.
Obywatelem naszej wspólnoty może zostać każdy, kogo pochłania pasja czytania.
My, czytelnicy, cenimy słowo pisane w każdej postaci: książek oraz gazet
i czasopism, zarówno drukowanych, jak i w wersji elektronicznej i mówionej.
Fizyczną i symboliczną zarazem reprezentacją Republiki Książki jest biblioteka.
Chcemy, aby nowoczesna biblioteka, szczególnie w małych miastach i wsiach,
stała się centrum lokalnego środowiska, bramą do wiedzy i kultury.
Przestrzenią, która określa ramy naszej Republiki jest również księgarnia i biblioteka
domowa. Uważamy, że tak jak dostęp do bogato wyposażonej biblioteki szkolnej czy
publicznej, tak możliwość posiadania i czytania własnych książek jest prawem każdego
z nas i obowiązkiem wobec naszych dzieci.
Powołujemy Republikę Książki w trosce o losy nas samych i w naszym wspólnym interesie.


wtorek, 14 grudnia 2010

Jeszcze będzie czas by odpoczywać?

Podejrzewam, że każdy ma takie chwile, że z wyczerpania nie wie jak się nazywa. Tzw. zmęczenie materiału. Różne są sposoby na relaks. Pierwsza i najbardziej upragniona rzecz to sen. Ale co jeśli ma się powracające stany bezsenności? Nawet gdy moje oczy przypominają szparki, zwlekam z pójściem do łóżka, bo mogę tam co najwyżej przyjąć pozycję horyzontalną. O wiele lepsze ukojenie przynosi mi gorąca woda w wannie: piana z migdałowego płynu do kąpieli, scrub do ciała z brązowego cukru, waniliowo-pomarańczowy żel pod prysznic, maseczka z marokańskiej róży, aloesowy szampon, a potem oliwkowy balsam do ciała - wiadomo jak to robią kobiety :) Drugą część relaksu stanowi jakieś odmóżdżające zajęcie, np. oglądanie czegoś, co nie wymaga żadnego wysiłku intelektualnego. Ostatnio oglądam Różowe lata '70 - serial dobry na wszystko. 
Wczoraj miałam właśnie taki dzień i kiedy zanurzyłam się w kąpieli, kiedy gorąca para otoczyła moją głowę, przypomniałam sobie fragment z książki o małych, życiowych przyjemnościach:

Może by tak poczytać? Owszem, ale jeszcze nie teraz. Na razie telewizja, czym głupsza, tym lepsza. Ach, po to tylko oglądać, by sobie pooglądać! Wgapiać się w ekran obojętnie, zupełnie bez powodu! To jest jak woda w wannie: ogarnia cię otępienie, namacalna wręcz błogość.


Delerm, P., Pierwszy łyk piwa, [nie mam źródła - Madzia pomożesz? od Ciebie to pożyczałam :]


sobota, 11 grudnia 2010

Personally, in my opinion, I think...

Jak wskazuje na to temat, będzie osobiście, a nawet po imieniu ;) To do dzieła!
Pewna A.P. powiedziała, że nie podejrzewałaby mnie o bloga z wynurzeniami w stylu emo, więc mam nadzieję, że aż tak to nie będzie (charakter bloga zakłada co innego), ale od dwóch dni noszę się z zamiarem wypowiedzenia czegoś co mi na żołądku leży. Wszystko dlatego, że P.P. (nie mający nic wspólnego z wspomnianą wyżej A.P.), którego oczywiście bardzo lubię, zepsuł mi dobry humor z chwilą, gdy tylko otworzył usta. Rozdrażnił mnie do tego stopnia, że rozważam unikanie go co najmniej do 2011 roku. Nastrój poprawił mi się jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem za sprawą dobrego na wszystko Wilde'a (i w tym miejscu dziękuję M.B., która dała mi kiedyś na imieniny The Complete Works, albowiem jest to jeden z najlepszych i najbardziej trafionych prezentów, jakie kiedykolwiek dostałam). P.P. jest taką Gertrudą Chiltern a ja to Mrs Marchomnt i Lady Basildon. 

MRS MARCHMONT: Going on to the Hartlocks' tonight, Margaret?
LADY BASILDON: I suppose so. Are you?
MRS MARCHMONT: Yes. Horribly tedious parties they give, don't they?
LADY BASILDON: Horribly tedious! Never know why I go. Never know why I go anywhere.
MRS MARCHMONT: I come here to be educated.
LADY BASILDON: Ah! I hate being educated!
MRS MARCHMONT: So do I. It puts one almost on a level with the commercial classes, doesn't it? But dear Gertrude Chiltern is always telling me that I should have some serious purpose in life. So I come here to find one.
LADY BASILDON (Looking round through her lorgnette): I don't see anybody here tonight whom one could possibly call a serious purpose. The man who took me in to dinner talked to me about his wife the whole time.
MRS MARCHMONT: How very trivial of him!
LADY BASILDON: Terribly trivial! What did your man talk about?
MRS MARCHMONT: About myself.
LADY BASILDON (Languidly): And were you interested?
MRS MARCHMONT (Shaking her head): Not in the smallest degree. 
LADY BASILDON: What martyrs we are, dear Margaret!

Wilde O., An Ideal Husband, The Complete Works of Oscar Wilde, Geddes & Grosset, New Lanark 2005, p. 156.


poniedziałek, 6 grudnia 2010

Grunt to dobry tłumacz

Ponieważ od jakiegoś czasu zajmuję się totalnie bezsensownym syfem, który nic nie wnosi w moje życie ani jak sądzę w niczyje inne, bo nadrzędnym celem mojej pracy jest aby szycha z wielkiej korporacji mogła się pochwalić wynikami komuś, kto stoi wyżej a ten z kolei komuś, kto stoi jeszcze wyżej i wszystko w gruncie rzeczy jest jednym wielkim włazidupstwem, to moje myśli na ten temat nie są kulturalne. Zaledwie 1% (prawie charytatywny) moich zajęć stanowi moja ulubiona czynność, czyli tłumaczenia. Nigdy nie wykonuję ich z należytą pieczołowitością, do której przywykłam do tej pory, ale mimo to doczekałam już dnia, w którym Wielki Niebieski bóg pochwalił moją tłumaczeniową produkcję. Był to przejaw chwilowej łaskawości. Od kilku dni jest jednak bardzo upierdliwie i nosi mnie niemiłosiernie - strasznie chce mi się kląć (i oczywiście robię to namiętnie w myślach, a trochę mniej dobitnie pod nosem jak już nikt nie słyszy). Dzisiaj też jest taki dzień, dlatego serwuję stek bluzgów, w dwóch językach, z książki mojego ulubionego rodzimego pisarza określanego mianem "pierwszej szabli polskiej literatury".

Dydyński przyuważył moskiewskiego wartownika. Opuścił kurek na kółko, złożył się do strzału i wypalił. Grzmot rozdarł ciszę nocną. W świetle księżyca zajaśniała chmura oparów. Pan stolnikowic spudłował szpetnie - o czym przekonał się, gdy już po chwili nadeszła odpowiedź z drugiej strony. Nie była to jednak kula z hakownicy, ale argumenty znacznie cięższego kalibru.
            - Ty, pizdiuk! – rozdarł się gdzieś wysoko niewidoczny Moskal, jeden ze strzelców, który znany był z tego, że używał niewyparzonej gęby o wiele skuteczniej od arkebuza. – A chuj tebe w żopu w mesto ukropu! Po samyje jajca!
            - A pokaż się, z kurwy synu! – zagrzmiał w odpowiedzi Przybyłowski. – Wyłaź zza wałów, francowaty matkojebco. Zaraz strącę ci ze łba Czapkę Monomacha. I zrobię w czerepie szparę tak wielką jak piczka w carskiej rzyci!
            - Ty chyba na umy s’ pizdoj pomieniałsja! U tebe żopa w mesto głowy! My was na zautre spraszywajem na rozgowor!
Przybyłowski przyłożył arkebuz do ramienia i nacisnął spust. Sprężyna obróciła kółko, sypnęło iskrami. Wystrzał przeorał nocne niebo.
            Odpowiedź nadeszła niespodziewanie szybko. Na wałach rozbrzmiały dwa suche trzaski. Jedna kula przemknęła gdzieś w górze, druga zrykoszetowała od zamarzniętego szańca, kilka łokci od szlacheckiego nosa pana Przybyłowskiego.
            - Ty, Lach! Bliadun w żopou jebanyj. Pizdiuk małosolnyj. Ty słyszysz? Jebu twoju mat’ lackuju. U niejo wjuga w pizdie.
            - Psi synu końskim Kusiem między oczy chędożony! – Dydyński ciął słowem jak żelazem, bo Moskale byli zbyt daleko, aby mógł dosięgnąć ich szablą. – Bękarcie francowatej przechodki! Synu kobylej mineciary, gamratki, pohańskim godmiszem na drugi bok wyjebanej! Wychodź na szable! Jeden na jednego!
            - Ty szto, zołotoj pizdy kołpaczek. Ty syn bladiugi, dumajesz, szto my duraki, pizdo zabripannaja? Prichodi posmotri w moju żopu!
            - A cmoknijże mnie w sam koniec kutasa!
            - Lach, chuj da pizda z odnowo gniezda!
Tym razem po polskiej stronie przemówiło działo, skutecznie głusząc dalszą część moskiewskiej oracji. Kiedy dym opadł i wróciło światło księżyca, pan stolnikowi zadumał się.
            - Ciekawym okrutnie – rzekł, wsypując proch do lufy bandoletu – cóż znaczą one moskiewskie słowa: chuj i pizda?
            - Pewnie tyczą się naszych matek i ojców – mruknął Przybyłowski, także zajęty arkebuzem – tudzież ich sposobu prowadzenia się lub niechlubnej sodomii z chłopami.
            -Durnyj durnomu pchaju w sraku sołomu! – rozległo się zupełnie blisko.
            Zza szańca wynurzył się chudy jak pogrzebacz Kozak w kożuchu i wilczej kapuzie, z wąsami jak dwa błyszczące ogony. Z moskiewskich wałów strzelano, ale on robił sobie z tego tyle co z krakania wron.
            - Ataman Gierasim Ewangelik – mruknął Dydyński. Cóż was tu sprowadza mości pułkowniku?
            - Obchodzę posterunki. I jak wasze moście usłyszałem, to sobie pomyślałem – pomogę Lachom zrozumieć Moskali. W końcu my bliżej Kremla niż Zawiśle.
            - To gadaj, co to po polsku: chuj, pizda i żopa?
            - Chuj, proszę waszmości – Kozak mówił z takim namaszczeniem jak pop wyjmujący prosforę w czasie mszy świętej – tłumaczy się po polsku kuś albo, z przeproszeniem, kutas.
            - A pizda?
            - Kiep albo picza niewieścia – wytłumaczył Ewangelik, będący z racji pochodzenia swoistą sublimacją kultury szlacheckiej i moskiewskiej.
            - Ha, ciekawe. – Przybyłowski przymierzył się do strzału. – A żopa? Czy to aby nie carska małżonka?
            - Dziura w dupie, za pozwoleniem waszej mości.
            - Dziura… Zaiste dziwna ta moskiewska mowa. To spróbujmy po ichniemu.
            - Ty tam, dupodajcu, sodomito sfrancuziały! Pokaż się po kawalersku! Słyszysz, chuju w żopu chędożony?
            - Słuszajus’, z kurwy synu! Taka twoja mać! – padła prosta i zrozumiała odpowiedź po polsku, choć z moskiewskim zaśpiewem.
            A Przybyłowski i Dydyński spojrzeli po sobie zaskoczeni.
            - Chyba też mają tłumacza – rzekł stolnikowi.


Komuda J., Samozwaniec Tom II, Fabryka Słów, Lublin 2010, s. 134-137.

niedziela, 5 grudnia 2010

Przezimowanie

Miał być jeszcze jeden wiersz, więc będzie wiersz; miało być o zimie, więc będzie o zimie (byle nie przez następne pół roku ;P). Przedstawię Wam urywek z Sylvii Plath. To nie będzie malowniczy obrazek. Sama autorka jest dla mnie zjawiskiem fascynującym, niemożliwym do opisania jednym zdaniem. Po angielsku określiłabym jej twórczość słowem "creepy". Jej sławny Szklany klosz opowiada o czasach studiów opowiada o problemach jej młodości, załamaniu i leczeniu depresji; jej poezja jest bardzo, bardzo intymna i cały czas balansuje między pięknem i śmiercią; z kolei powieść o Sylvii autorstwa Kate Moses (Przezimowanie) ukazuje kobietę niby ustatkowaną z mężem i dziećmi, której jednak szczęście i wiejska, angielska sielanka rozpadają się wraz ze zdradą i odejściem męża. Z tej książki najbardziej zapadło mi w pamięć jak przeniosła się do Londynu z tymi małymi dziećmi - była sroga zima, w mieszkaniu nie było podłączonego telefonu, a wszyscy troje chorowali i dzieci miały wysoką gorączkę. Było bardzo źle. Wkrótce potem się zabiła.

Przezimowanie (fragment)

(...) Nastaje chłód.

Teraz zbijają się w kulę,
Jak ciemność
Umysłu przeciw tej całej bieli.
Uśmiech śniegu jest biały,
Rozpościera się jak figurka z Miśni,

Do której w lecie
Mogą tylko zanieść swe zmarłe.
Pszczoły to kobiety,
Damy dworu i królowa.
One pozbyły się mężczyzn,
                                         
Tych tępych, prostackich gburów.
Zima jest porą kobiet - 
Kobieta robi na drutach,
Przy kołysce z hiszpańskiego orzecha.
Jej ciało jak cebulka na chłodzie jest zbyt ospałe, by myśleć.

Czy ul przetrwa, czy gladiole
Przechowają swój żar
Do następnego roku?
Jaki smak będą mieć wigilijne róże?
Pszczoły wzlatują. Wyczuwają wiosnę.

Plath S., Poezje wybrane, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, s. 79 i 81, przeł. Teresa Truszkowska.

czwartek, 2 grudnia 2010

hu hu ha hu hu ha

Zima jak zwykle zaskoczyła drogowców, ale w tym roku naprawdę przegięła. Od razu tak z grubej rury! -18'C dzisiejszego poranka i totalny paraliż miasta (z Tarcho-wioską na czele) - taką atmosferę rozgrzewa tylko zacne poczucie humoru towarzyszy niedoli w transporcie publicznym. Nikt nie krępuje się by na głos marzyć o psim zaprzęgu lub choćby praktycznych nartach biegówkach, skoro i tak na piechotę szybciej niż autobusem lub samochodem. Naprawdę nie cierpię zimy: nie znoszę zakładania na siebie 6 warstw ubrań; wiecznie suchej skóry, której żadne kremy i tak nie pomogą; włosów potarganych, elektryzujących się i brudzących przez czapkę; szczypiącego od mrozu nosa itp., itd. Nic tylko zapaść w sen zimowy i obudzić się wiosną. No, ale skoro chciał nie chciał z domu wychodzić trzeba, to myślę sobie, że zima ma też swoje dobre strony, tylko trzeba ich poszukać - zatem szukam ich całym wysiłkiem swojej dobrej woli: świat pokryty białym puchem jest bardzo malowniczy (szkoda, że malarz ze mnie żaden); wieczorami śnieg tak fajnie skrzypi pod stopami i błyszczy w świetle latarni; sople też są bardzo ładne. DOBRA! Nie widzę plusów! Jedyny jest taki, że przypomniał mi się dzisiaj wiersz rosyjskiego poety, bo któż inny jak nie poeta z syberyjskiej krainy mógłby tak odmalowywać słowem zimowe pejzaże.

Pierwszy śnieg

Jadę. Cicho. Słychać dzwony
czterech kopyt pośród śniegu.
Kraczą tylko szare wrony
na mijanej łące w biegu.



Pod niewidką czapką drzemie
las zaklęty w baśni snu,
jakby sosna rude ciemię
obwiązała chustką z lnu.



Jak staruszka zgięta w pałąk,
słucha, wsparta na kosturze,
co się dzięciołowi stało,
że na sęku głupka struże.



Koń cwałuje, śpią rozłogi,
sypie śnieg i ściele chustkę.
Nieskończony obszar drogi
białą szarfą biegnie w pustkę.



1914 r.


Jesienin S., Poezje, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984, s. 9.