piątek, 22 kwietnia 2011

włajaż włajaż

Jest to post* odwleczony, który miał się tu pojawić dwa tygodnie temu po moich zagramanicznych wojażach. Nie po to, żeby się chwalić, gdzie to nie byłam, bo dzisiaj wszyscy "kochają podróże" i są obeznani ze światem, ale mój blogasek jest po prostu idealnym miejscem do tego, żeby mówić o swoich książkowych zboczeniach. No bo kim trzeba być, żeby z podróży zamiast tradycyjnych suwenirów przywozić książki? Jednak ta historia to kolejny dowód na to, że niektóre sytuacje to coś więcej niż zwykły przypadek - to rodzaj przeznaczenia.
W przeciwieństwie do niektórych zaradnych, zorganizowanych i przygotowanych na wszystko osób mój plan odkrywania nowych terenów, to brak planu, a zwłaszcza brak mapy (uprzedzam złośliwy uśmieszek: umiem z niej korzystać, tylko nie lubię). Pierwszego dnia pobytu w Mons, szarego, wietrznego i deszczowego, obeszłam sporą część miasteczka idąc po prostu przed siebie tam, gdzie mnie nogi poniosły. W ten sposób znalazłam sklep ze specjałami polskimi i rosyjskimi, o którym M. nie miała pojęcia ;-) Przede wszystkim jednak wdepnęłam do księgarenki, w której klienci może pojawiają się dwa razy do roku w dni nieparzyste. Pan sprzedawca oczywiście był z miejsca gotowy do pomocy i udzielenia rady, ale ja jeszcze nie wiedziałam, co mnie tu sprowadziło i czego szukam. Jeszcze. Po obejrzeniu wszystkich półek, zatrybiło mi w głowie i wiedziałam o co spytać: "Poproszę coś belgijskiego autora". Chwila zastanowienia i proszę bardzo. Wręczył mi książkę z półki "Okazje", bo już nienową i prawdopodobnie używaną. Opis mnie zaciekawił, więc wzięłam. Zaczęłam czytać tego samego dnia. Nie dość, że historia była od początku ciekawa, to jeszcze organizacja wątku taka, jaką sama kiedyś wymyśliłam dla własnej powieści. Dodatkowym atutem były krótkie rozdziały sprawiające zawsze, że chcę przeczytać jeszcze jeden i jeszcze jeden i nie mogę się oderwać. 
Z kolei przedostatniego dnia pobytu zagranico złożyłam wizytę u znajomej w oddalonym o prawie dwie godziny jazdy pociągiem Namur. Poza cytadelą i jej kazamatami, po których wędrowałyśmy dłużej niż było to do przewidzenia, nie ma tam wiele do oglądania. Znowu wylądowałam w księgarni - tym razem sporej. Pomysł nabycia pomocy naukowych do języka francuskiego spełzł na niczym, gdy w moje ręce wpadły książki przecenione i kolejne tzw. okazje. Wzięłam trzy, bo na więcej nie pozwolił mi już zasób kieszeni, a nie chciałam przesadzać, bo jakieś hamulce jeszcze mam. No więc wróciłam do domu z drobnymi upominkami i 4 (słownie: czterema) nowymi knigami. I teraz UWAGA/ATTENTION/ACHTUNG/POZOR: tuż po powrocie do domu chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat autora pierwszej zakupionej przeze mnie książki - np. czy był tłumaczony na nasze - ponieważ wydał mi się godny zainteresowania. Niestety w Polszy chyba mało kto o nim słyszał. Zerknęłam więc na wikipedię, coby poznać jego pisarski dorobek i co mi się rzuciło w oczy jako pierwsze? - tytuł drugiej książki, którą nabyłam! No na litość boską jak można być tak niespostrzegawczą! Wyciągnęłam drugą książkę i faktycznie - ten sam autor! Kupiłam dwie książki tego samego autora, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy: que suis blondeHowever, it must be fate.


(...) que je ne peux pas regarder sans ouvrir de grands yeux et qui me rappelle que le monde est, d'abord et avant tout, un vaste dépotoir, une vertigineuse poubelle cosmique.

[na które nie potrafię patrzeć nie robiąc przy tym wielkich oczu i które przypominają mi, że świat jest, przede wszystkim, olbrzymim gnojowiskiem, kosmicznym śmietnikiem przyprawiającym o zawrót głowy.

Tłum. L.W.]

Baronian J-P., Le Vent du Nord, Éditions Métailié, Paris, 1996, p. 14.








*w całości dedykowany Magicznej Dziewczynce

2 komentarze:

  1. Hehehe, to dobrze, że masz jeszcze jakieś hamulce ;-) Ale come on, "ograniczenie" bagażu do 35 kg w Wizzairze aż się prosi, żeby je wykorzystać do cna :D

    A krótkie rozdziały też lubię, aczkolwiek są zdradliwe, bo przez nie nie wiadomo kiedy robi się północ, 1:00, 2:00... Innymi słowy masakra.

    A blondynką jesteś pierwszorzędną :D Może to dobrze, że wracasz do swojego koloru, przynajmniej nikt nie będzie się dziwił :P

    OdpowiedzUsuń
  2. No, proszę... Dopiero sobie przypomniałam o Twoim blogu i tym pamiętnym wpisie dedykowanym;) Merci, Mon Or;)

    I potwierdzam w całej rozciągłości, że jesteś książkowym szaleńcem - prędzej nie zjesz niż nie kupisz książki;) ot co! Dobrze, że są jeszcze tacy Ludzie:)

    Buziaki od magicznej

    OdpowiedzUsuń