środa, 10 listopada 2010

więź międzyludzka

Dzisiaj będzie dużo skojarzeń i odniesień, a więc jedna wielka INTERTEKSTUALNOŚĆ.

Ostatnio nie narzekam na nadmiar wolnego czasu i snu, co zresztą widać po mojej aktywności online (a jeśli inni tego nie widzą, to przynajmniej ja sama to odczuwam). W środkach komunikacji miejskiej (autobus + metro + autobus) najczęściej jest zbyt ciasno lub niewygodnie, żeby oddawać się lekturze, więc zazwyczaj tylko dumam nad losem i warunkami egzystencjalnymi klasy robotniczej, do której dołączyłam. Z tej okazji pojawiła się reguła (pasująca do praw Murphy'ego), że w te dni, w które świadomie rezygnuję z włożenia książki do torebki, przedziwnym zrządzeniem okoliczności zawsze trafiam na miejsce siedzące, które zapewnia komfort czytania. A skoro mowa już o wygodzie to jeszcze bardziej doceniłam rytuał czytania przed zaśnięciem, kiedy wszystko już dokończone, zamknięte, wyłączone, wyciszone, można odetchnąć i udać się na chwilę w intelektualną, rekreacyjną wycieczkę far far away. Aktualnie koło mojego łóżka leży  przecudowna książka, która kilka lat temu sama mnie znalazła  - zawsze chciałam o tym opowiedzieć, więc teraz jest okazja ;-) 
W wakacje po 1. roku studiów poleciałam na małą wysepkę Guernsey. Myślałam, że poprawię mój akcent, ale niestety praca w towarzystwie Polaków, Polaków, Łotyszy, Polaków, Portugalczyków i jeszcze raz Polaków nie nastręczała zbyt wielu okazji do mówienia po angielsku. Chodziłam więc jak najwięcej po miasteczku nosząc ze sobą mapę i Olivera Twista - rzecz jasna w oryginale. Kiedy skończyłam książkę, zaczęłam czytać wszystkie gazety i magazyny, które były w hotelu. W ten sposób trafiłam na rubrykę z recenzjami, w której znalazłam opis Katey: The Life and Loves of Dickens’s Artist Daughter. Któregoś dnia weszłam do księgarni. To właśnie wtedy znalazłam The Picture of Dorian Gray - dzieło, które mną zawładnęło. Podążając z nim do kasy wertowałam kolejne regały. Jedną z książek zachciało mi się zdjąć z wyższej półki, bo była duża, gruba i miała ładną okładkę. Dopiero jak ją zdjęłam zobaczyłam, że to właśnie Katey. Niestety kosztowała nie kilka a kilkadziesiąt funtów. Chciałam ją odłożyć na miejsce, ale nie sięgałam i nie mogłam jej wcisnąć w tę lukę. TO BYŁ ZNAK! Katey chciała należeć do mnie. Nie mogłam jej nie kupić i dzisiaj cieszę się, że cena mnie nie zniechęciła. 

W ostatnich tygodniach dużo rozmyślałam o Dickensie: o ubogich, ciężko tyrających postaciach, o których pisał i dostatnim życiu, jakie sam wiódł i jakie zapewnił rodzinie; o tym jak okropnie traktował żonę i o jego zdolnej córce, która zbyt pochopnie wyszła za mąż. Odległe to czasy, odległe osoby, a mimo to świat i ludzie mało się zmieniają. O trochę mniej odległych czasach i ludziach czytam natomiast w drodze do pracy/z pracy do pracy/z pracy do domu: Dziennik Anne Frank jest idealny do torebki i do autobusu. Powiem krótko: jest to coś diametralnie innego od całej literatury okresu II wojny światowej. Zdumiewające jest, że zapiski młodziutkiej Anne dają wgląd w codziennie, prozaiczne, a zarazem osobiste i intymne życie kilkorga żydowskich mieszkańców Amsterdamu ukrywających się przed Niemcami. Na kartach Dziennika nie szokuje ani okrucieństwo nazistów ani okropieństwa obozów koncentracyjnych; tutaj mamy koszmar życia w zamknięciu, izolacji od świata zewnętrznego, oglądania non-stop garstki tych samych osób i funkcjonowania w strachu przed odkryciem. Ci ludzie nie mogli kaszlnąć a co dopiero mówić o spontanicznym wybuchu śmiechu! Nie mogli spuszczać wody w toalecie po określonej godzinie, żeby nie hałasować. I wszyscy piekielnie działali sobie na nerwy. Książka nie ma szczególnych walorów językowych i ciężko znaleźć w niej coś ujmującego, ale dzisiaj to dostrzegłam:

Teraz idealny obraz rodziny osiąga punkt szczytowy. Ja chcę czytać lub uczyć się, Margot też, podobnie tata i mama. Tata (oczywiście z Dickensem i słownikiem) siedzi na brzegu zużytego skrzypiącego łóżka, na którym nie leżą nawet porządne materace.

Frank A., Dziennik, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 128.

Muszę przyznać, że przeczytanie tego było doświadczeniem prawie mistycznym. Nagle poczułam więź z tym człowiekiem, międzyludzką, ponadczasową więź z kimś, kto w innych czasach, w innym kraju, władając innym językiem i reprezentującym inną konfesję, zupełnie tak jak ja teraz czytał Dickensa zaglądając od czasu do czasu do słownika. Może i ołówkiem podkreślał słówka lub fragmenty, które mu się spodobały?

Chwała ludzkości!

4 komentarze:

  1. O losie jaka długa notatka. Ciekawe czy komukolwiek będzie się chciało czytać :P

    OdpowiedzUsuń
  2. przeczytałam całą :) nie było to AŻ TAKIE straszne ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Byłam w tym domu w Amsterdamie, gdzie się ukrywali, to robi wrażenie... szczególnie po lekturze książki, którą, jak wiesz, mam już za sobą od wielu lat.

    OdpowiedzUsuń
  4. Od kilku lat chciałam ją przeczytać i w końcu kupiłam sobie tę książkę. A takie miejsca naznaczone obecnością ludzi w wyjątkowych okolicznościach zawsze robią ogromne wrażenie - przynajmniej na mnie.

    OdpowiedzUsuń